Aktywizm - Altruizm - Anarchizm - Antropocentryzm - Antysemityzm - Artysta - Astrologia - Autorytet - Bałwochwalstwo - Behawioryzm - Bełkot - Demokracja - Dialektyka - Dialog - Dusza - Dziennikarz - Egoizm - Egzystencja - Egzystencjalne zagadnienia - Ekonomizm - Elita - Etyka - Filozofia chrześcijańska - Filozofia nowożytna - Filozofia syntetyczna - Guru - Hawelizm - Hermeneutyka - Historiozofia - Humanizm - Idealizm - Ideologia - Intelektualista - Intuicja - Irracjonalizm - Kapitalizm - Kara - Klasa - Kobieta - Kolektywizm - Komunizm - Konwencjonalizm - Literat - Logika - Logistyka - Lud - Ludzkość - Magia - Marksizm - Materializm - Materializm dialektyczny - Metafizyka - Miłość - Mistyka - Mit - Młodzież - Nacjonalizm - Nauka - Nieśmiertelność - Numerologia - Odrodzenie - Oświecenie - Pacyfizm - Państwo - Patriotyzm - Pewność - Postęp - Pozytywizm - Prawda względna - Proletariat - Psychoanaliza - Psychologizm - Racjonalizm - Rasizm - Reinkarnacja - Relatywizm - Religia - Rewolucja - Rozum - Równość - Sceptycyzm - Scholastyka - Scjentyzm - Sekty - Socjalizm - Solipsyzm - Spirytyzm - Społeczeństwo - Sprawdzalność - Sprzeczność - Śmierć - Światopogląd - Tajemnica - Teoria a praktyka - Teoria poznania - Tolerancja - Totalitaryzm - Urzędnik - Utopia - Wartość - Wiara - Wolność - Zabobon - Zło - Zwierzęta

AKTYWIZM. Mniemanie, że tylko ruch, działanie, dążenie do celu ma wartość i może dać sens ludzkiemu życiu, życie miałoby zatem sens tylko wtedy, gdy człowiek działa, dąży do czegoś. Aktywizm potępia jako “martwe” i bezużyteczne wszelkie używanie chwili, każdą kontemplację.

Aktywizm istnieje od starożytności, ale został ostatnio bardzo spopularyzowany przez egzystencjalistów. Ci filozofowie pojmują mianowicie istnienie człowieka (tak zwaną egzystencję), jako dążenie, napięcie, ruch w kierunku przyszłej egzystencji: człowiek nie tylko działa, ale sam jest działaniem, czystym ruchem, dążeniem.

Łatwo wykazać, że aktywizm jest zabobonem, wskazując na każdemu znane chwile, w których człowiek nie dąży do żadnego celu, ale w których jego życie ma przecież pełny i nieraz bardzo intensywny sens. Taką jest na przykład chwila, w której po kąpieli morskiej spoczywam na piasku, rozkoszując się słońcem i wiatrem. Taką chwilę przeżył wielki matematyk niemiecki, jeden z twórców geometrii nieeuklidesowej, Riemann, o którym opowiadają, że - jak zwierzył się przyjacielowi - miał intuicję całości swojego systemu i taką radość, że chyba niewielu ludziom dane jest przeżyć coś podobnego. Jest rzeczą jasną, że w takich chwilach człowiek nie dąży do niczego, nie działa celowo, ale przecież żyje bardzo intensywnie i że jego życie ma sens. Skądinąd aktywizm, odmawiając ludziom prawa do używania chwili, pozbawia samo działanie sensu - bo działamy po to, aby coś uzyskać, nie aby działać dla działania bez końca. Otóż tym czymś, o które w działaniu chodzi, musi być końcowa chwila używania tego, co się pragnęło osiągnąć przez działanie. Jednym z powodów rozpowszechniania się tego zabobonu jest kolektywizm, zabobon wymagający, aby człowiek żył wyłącznie dla zbiorowości. Z tego punktu widzenia należy oczywiście tylko działać i każda chwila używania jest rodzajem kradzieży, odbierania społeczeństwu tego, co mu się należy. Ale kolektywizm jest zabobonem.

Patrz: egzystencja, kolektywizm.

ANARCHIZM. Mniemanie, ze anarchia jest możliwym, a nawet pożądanym ustrojem społecznym. Anarchia to wyraz grecki, oznaczający ustrój albo raczej rozstrój w którym nie ma żadnego przymusu, a więc i autorytetu deontycznego sankcji. Anarchia jest oczywistym zabobonem, przynajmniej jeśli odnosi się do społeczeństw złożonych. W ciągu 5000 lat dziejów ludzkości nie jest znany ani jeden wypadek, w którym anarchia nie byłaby połączona z ogromną masą niesprawiedliwości, mordów itp. i z szybkim upadkiem społeczeństwa. Można więc być anarchistą tylko pod warunkiem, że się zakłada inny jeszcze zabobon, a mianowicie wierzenie w postęp. Warto zauważyć, że zwolennicy anarchizmu nie zawsze przeczą konieczności wszelkiego autorytetu, ale tylko autorytetu sankcji. Wydaje się im, że dobrowolnie uznany autorytet powinien wystarczyć i że ludzie mu się poddadzą, nawet gdy żadna sankcja im nie grozi. Ale i to jest zabobonem. Wiadomo bowiem, że w każdym społeczeństwie bez wyjątku jest pewien odsetek jednostek niekarnych względnie zbrodniczych, nie poddających się woli większości. W naszych czasach jest to jeszcze bardziej oczywiste niż dawniej.

Przyczyną rozpowszechnienia tango zabobonu jest odczuwanie istniejącego porządku i panującej władzy jako niesprawiedliwych, co w wielu wypadkach może być słuszne. Ale anarchizm nie jest lekarstwem na to zło, bo prowadzi zwykle do większych nieszczęść, niż te, od których chciałby ludzi uwolnić.

Do spopularyzowania anarchizmu przyczynił się walnie marksizm. Sam Marks przejął bowiem ideały anarchistów jako cel polityki. Jego zdaniem w “raju na ziemi”, jakim ma być komunizm, nie będzie już państwa* ani w ogóle żadnego przymusu. Jego celem jest więc całkiem wyraźnie anarchia. Jednym z dziwolągów marksizmu jest, że głosząc taki ideał, hołdując w teorii anarchicznemu zabobonowi, w praktyce uprawia wszędzie, gdzie jest u władzy, skrajny totalitaryzm.

Patrz: autorytet, komunizm, marksizm, państwo, postęp, totalitaryzm.

ALTRUIZM. Altruizm został wynaleziony razem z dziwaczną nazwą przez francuskiego filozofa A. Comte’a. Nazwa jest dziwaczna, bo składa się ze źródłosłowów zaczerpniętych aż z trzech języków (łaciny, francuskiego i greckiego) - a to co ona oznacza jest zasadniczo różne od autentycznej miłości, którą altruizm miał zastąpić Altruizm jest mianowicie miłością innego człowieka w oderwaniu i dlatego, że jest innym człowiekiem. Jego przedmiotem jest więc nieokreślone indywiduum, które mamy kochać dlatego właśnie, że jest nam obce, różne od nas. Mamy więc do czynienia z odwrotnością autentycznej miłości, którą kochamy zawsze konkretną osobę, a kochamy ją nie dlatego, że jest różna od nas, ale wręcz przeciwnie, dlatego że jest nam bliska i o tyle, o ile ma tożsamości z nami. Sam Comte zdawał sobie prawdopodobnie sprawę z tej różnicy, skoro ukuł dla swojego altruizmu nową nazwę. Utożsamianie tego altruizmu z normalną miłością ludzką jest zabobonem i mało jest widoków równie żałosnych, jak widok duchownych chrześcijańskich głoszących ten zabobon z ambon, mieszających altruizm z miłością chrześcijańską.

Aby zrozumieć pochodzenie altruizmu wypada pamiętać, że w altruizmie Comte’a wcale nie chodzi o jednostki ludzkie, ale o tzw. “wielki byt” (grand etre), tj. o ludzkość Altruizm stapia nas z tym “wielkim bytem”, jest więc narzędziem bałwochwalstwa, jakim jest uwielbienie ludzkości. Celem wynalazku było stworzenie doktryny, która by mogła w ramach tego bałwochwalstwa zastąpić chrześcijańską naukę o miłości bliźniego.

Patrz: bałwochwalstwo, egoizm, kolektywizm, ludzkość, miłość.

ANTROPOCENTRYZM. Zabobonna filozofia związana z humanizmem, uważająca człowieka za ośrodek i punkt wyjścia dociekań filozoficznych. Skrajną postacią antropocentryzmu jest pogląd greckiego tilozofa Pitagorasa, streszczony w słynnym zdaniu “człowiek jest miarą wszystkiego”. Antropocentryzm jest obrazą zdrowego rozsądku i to nawet w dwojaki sposób ze względu na przedmiot i na metodę ludzkiego poznania.

Jeśli chodzi o przedmiot, można zrozumieć, że ludzie żyjący przed Kopernikiem mogli uważać antropocentryzm za rozsądne stanowisko. Mniemano bowiem wtedy, że ziemia jest ośrodkiem stosunkowo małego świata, w którym wszystko: Słońce, gwiazdy, planety, obracało się wokół niej. Myśl, że cała rzeczywistość obraca się wokoło człowieka, mogła się wówczas wydawać zgodna z nauką. A warto zauważyć, że i wtedy niewielu tylko filozofów popadało w zabobon antropocentryzmu. Natomiast dziś wiemy, że nasza Ziemia jest tylko maleńką planetą, obracającą się wokół Słońca, które jest od niej 330.000 razy cięższe, że słońc podobnych do naszego jest w drodze mlecznej miliardy i że mgławic takich jak ona jest znowu wiele. Wiemy też. że życie na powierzchni Ziemi istnieje w porównaniu do istnienia samej Ziemi, a tym bardziej wszechświata - niezmiernie krótko tym bardziej gatunek ludzki. Każdy więc, kto nie popada w zabobon humanizmu, to jest nie uważa człowieka za stworzenie nadprzyrodzone, musi uznać antropocentryzm za zabobon.

Do tego samego wniosku dochodzi się także ze stanowiska metody. Rzecz mianowicie w tym, że poznanie samego siebie jest dla nas wtórne w stosunku do poznania innych przedmiotów - i refleksja nad sobą jest znacznie trudniejsza niż poznanie zewnętrznej rzeczywistości. Jest więc zabobonem mniemanie, iż należy zaczynać w poznaniu od człowieka.

Wydaje się, że przyczyną szerzenia się tego zabobonu jest zwykle rozkład społeczeństwa i idąca w parze z nim skłonność ludzi do zamykania się w sobie, rozmyślania o sobie, zapominając o otaczającej nas rzeczywistości.

Patrz: humanizm, idealizm, sceptycyzm.

ASTROLOGIA. System oparły na założeniu, że wzajemne położenie Słońca, Księżyca i planet w chwili urodzenia człowieka rozstrzyga o jego losie, że znając je można więc przepowiedzieć o jego losie. Astrologia jest jednym z najbardziej rozpowszechnionych zabobonów. W niektórych krajach cywilizowanych co trzeci dorosły człowiek płaci, i to nieraz drogo, za horoskopy astrologiczne. W Paryżu istnieje “Wyższa Szkoła Astrologiczna”, która wydaje rozprawy, traktaty i podręczniki, a także nadaje tytuły “naukowe”. Pikantnym przejawem zamieszania pojęć panującego w tej dziedzinie jest fakt. że w szkole tej wykłada m.in. pewien zakonnik katolicki, podpisujący się jako taki.

Że astrologia jest zabobonem, wynika z trzech racji. Po pierwsze dlatego, że wszyscy uczeni kompetentni w tej dziedzinie, a więc astronomowie, astrofizycy i psychologowie odrzucają astrologię bez wyjątku jako zabobon. Po drugie z tego, że twierdzenia astrologów są najzupełniej gołosłowne: przytaczane “dowody” gwałcą elementarne zasady metodologii naukowej, w szczególności statystyki. Po trzecie wiadomo, że ludzie urodzeni w tej samej chwili i w tej samej miejscowości, którzy według astrologii powinni mieć taki sam los, mają w rzeczywistości nieraz losy najzupełniej odmienne (św. Augustyn). Oto dla ilustracji głębi tego zabobonu parę wyjątków z astrologicznego podręcznika niejakiego p. Francesco Wagnera, z rozdziału o tzw. planetach:

Księżyc: …to on budzi w nas naturalne pragnienie zmiany, małych podróży… daje nam wielką wnikliwość, intuicję, właściwości mediumiczne, bierność. Reguluje działanie organów kobiecych, zaburzenia płciowe, płodność, ciążę, porody…

Merkury: …planeta inteligencji i ducha, pracy zawodowej, interesów, zwłaszcza handlowych. To on rozstrzyga o roli, jaką jednostka będzie mogła odegrać…

Saturn: …urzeczywistnia przeznaczenie, popycha człowieka powoli po szczeblach postępu duchowego i społecznego a równocześnie daje siły potrzebne do osiągnięcia celu. Jest planetą boleści i poczucia obowiązku…

Wszystko to jest zapewne piękne i budujące - szkoda tylko, że jest najzupełniej bezpodstawne. O tych planetach wiemy tylko, że są martwymi bryłami materii, pędzącymi poprzez przestworza zgodnie z prawami mechaniki. Wiemy także, że owe astrologiczne “wibracje” są tak słabe, że rozmowa toczona półgłosem w sąsiednim mieszkaniu działa na nas bez porównania silniej.

Przyczyną popularności astrologii jest zapewne między innymi fakt, że astrologowie są nieraz obdarzeni wnikliwą intuicją, znajomością duszy ludzkiej, a może także właściwościami mediumicznymi, co pozwala im wiedzieć to i owo o ich klientach, najzupełniej niezależnie od położenia jakichkolwiek ciał niebieskich. Po czym przypisują powodzenie swojej diagnozy “nauce” astrologicznej.

ARTYSTA. Artysta odgrywa ważną rolę w społeczeństwie: jest specjalistą w sztuce, umie lepiej niż inni wyrażać ludzkie uczucia i ideały, tworzy piękne dzieła itd. Ale jako taki artysta nie jest nauczycielem cnót, przywódcą politycznym ani filozofem. Gdy się uważa za takiego i występuje jako autorytet w tych dziedzinach, staje się intelektualistą. Przyznawanie mu tego autorytetu jest pierwszym zabobonem dotyczącym artysty. Bo artysta, podobnie jak literat i dziennikarz, jest specjalistą i autorytetem tylko w jego własnej dziedzinie, którą jest sztuka, a nie w innych. Co prawda może się zdarzyć, że artysta jest równocześnie np. politykiem albo filozofem ale jako artysta nim nie jest.

Szczególnie niebezpieczne jest przypisywanie mu prawa występowania jako nauczyciela moralności. Wypada sobie zdać sprawę, że i pod tym względem artysta w niczym nie góruje nad innymi ludźmi, że nie jest ani autorytetem moralnym, ani uprawnionym kaznodzieją etyki religijnej. Z tego, że umie dobrze przedstawiać czyny ludzkie nie wynika, by posiadał ten autorytet. Przeciwnie, artyści wygłaszali nieraz poglądy moralne sprzeczne z przyjętymi w ich społeczeństwie i darzyli zwykłych ludzi niczym nie uzasadnioną pogardą. Można więc powiedzieć, że artysta nadużywający swojego autorytetu w tej dziedzinie jest społecznie szczególnie szkodliwy. Inny zabobon dotyczący artysty to mniemanie, że przysługują mu prawa, których nikt inny nie posiada. Tak na przykład zdarza się, że artyści malarze, względnie ludzie uważający się za takich, domagają się w imię rzekomej “wolności sztuki prawa “zdobienia” ścian cudzych domów bez zgody właścicieli. Szewc mógłby równie dobrze domagać się prawa sporządzenia pantofli z mojej teczki bez mojego pozwolenia, a rzeźnik prawa zarżnięcia mojego kota, aby z niego “stworzyć” sznycel. Artysta nie ma w rzeczywistości większych praw niż ktokolwiek inny i kto mu takie prawa przypisuje, popada w zabobon.

Popularność tych zabobonów można wytłumaczyć w następujący sposób: wartości estetyczne, które artysta zna lepiej niż inni i umie wcielać w swoje dzieła, są bardzo wysokimi wartościami. Szacunek, jaki dla nich (słusznie) mamy, przenosimy na twórców dzieł sztuki, to jest na artystów, zdarza się wówczas, że otoczony szacunkiem artysta staje się prawdziwym guru, bezwzględnym autorytetem we wszystkich dziedzinach. Dochodzi do tego tym łatwiej, im bardziej inne autorytety zwłaszcza moralne są osłabione, jak to się zdarza zwykle w okresach upadku społecznego.

Patrz: autorytet, dziennikarz, guru, intelektualista, literat, wartości.

ANTYSEMITYZM. Wyrażenie “antysemityzm” używane jest dzisiaj w dziwaczny sposób, jako i że Arabowie są przecież Semitami: kto ich więc nie lubi, byłby antysemitą. Ale tego, co antysemityzm dziś oznacza, dotyczą co najmniej trzy zabobony.

1. Pierwszym i najważniejszym jest sam antysemityzm. Polega on na demonizacji Żydów i przypisywaniu im wszelkiego zła. Zwolennicy antysemityzmu zwykli także twierdzić, że Żydzi rządzą światem, że mają jakąś centralę, dążącą do opanowania świata, do zniszczenia naszej cywilizacji itd. Zdarza się też, że przypisuje się im najzupełniej gołosłownie rozmaite zbrodnie. Powszechne jest u antysemitów żądanie, by wyeliminować z naszej cywilizacji wszystko, co żydowskie. Że są to wszystko haniebne zabobony, powinno być jasne. Aby wspomnieć tylko o ostatniej sprawie, postulat “oczyszczenia” kultury europejskiej ze składników wniesionych do niej przez Żydów jest absurdem. Nie ma kultury europejskiej bez chrześcijaństwa, a chrześcijaństwo oparte jest na żydowskiej Biblii i pochodzi od Chrystusa, który był Żydem. Dlatego też antysemici są bardzo często także antychrześcijanami nie zdając sobie sprawy, że podcinają przez to podstawy kultury, której chcą bronić. A znaczenie Żydów w tej kulturze nie kończy się na chrześcijaństwie. Bardzo wielu najbardziej wpływowych myślicieli europejskich XIX i XX wieku było Żydami, że wymienimy tylko Marksa, Freuda i Einsteina. Jeśli chodzi o filozofie, niemal wszystko, co było decydujące dla wyjścia z ciemnego zaułka historii “nowożytnej”, pochodzi od Żydów. Żydami byli np. tacy filozofowie jak Bergson (Zbytkower), Husserl, Cassirer, Levy-Strauss i Tarski. Wielu czołowych komunistów było wprawdzie Żydami - ale czołowy antykomunista francuski, Raymond Aron, był także Żydem. Nie ma europejskiej kultury bez Żydów i antysemityzm jest dlatego skrajnie antyeuropejskim zabobonem. Nasuwa się naturalnie pytanie, dlaczego antysemityzm jest tak rozpowszechniony, nawet w krajach, w których Żydzi stanowią drobną i dobrze zasymilowaną mniejszość, jak w przedwojennych Niemczech, gdzie antysemityzm osiągnął szczyt. Odpowiedź na to pytanie jest złożona wydaje się, że antysemityzm ma kilka przyczyn. Jedną z nich jest zapewne zazdrość spowodowana tym, że Żydzi wydają stosunkowo wysoki odsetek ludzi bardzo zdolnych i wskutek tego zajmują nieraz kierujące stanowiska w literaturze, nauce, filozofii, a nawet w polityce. Inną przyczyną jest chyba fakt, że ten sam naród wydaje stosunkowo wielu ludzi nietolerancyjnych i bezwzględnych, gdy tylko posiądą władzę. Przejawia się to między innymi w lekceważeniu przez nich uczuć religijnych i patriotycznych gojów. Oni to są w wysokim stopniu odpowiedzialni za szerzenie się antysemityzmu. W XX wieku złowrogi wpływ wywarł także fakt, że wielu ludzi tego typu posiadało władzę z ramienia partii komunistycznych i zbrodnie przez nich popełnione zostały następnie przypisane wszystkim Żydom, co jest oczywiście zabobonem, ale nie mniej wyjaśnia częściowo popularność antysemityzmu.

2. Obok tego zasadniczego zabobonu wypada wymienić inny, polegający na uważaniu antysemityzmu za coś znacznie gorszego, bardziej zbrodniczego od wrogości względem innych grup narodowych. Można to dziś o tyle zrozumieć, że myśli się o antysemityzmie niemieckim, który spowodował ludobójstwo Żydów - i w tym sensie był niewątpliwie czymś gorszym niż np. niechęć Flamandów do Walonów w Belgii. Ale już ludobójstwo, jakiego ofiarą padli Ormianie po pierwszej wojnie światowej jest dokładnie tak samo potępienia godne, jak zbrodnie hitlerowskie. Być może, że różnica w ocenie pochodzi stąd, że uważa się Żydów za “naród wybrany” w co zresztą obecnie nawet większość Żydów nie wierzy.

3. Wreszcie zabobonem jest mniemanie, że nie wolno Żydów mniej lubić niż innych, że ktokolwiek woli np. Włocha albo Chińczyka od Żyda jest antysemitą. Każdy ma w rzeczy samej prawo lubić albo nie lubić kogokolwiek pod warunkiem, by nie gwałcił prawa, gdy chodzi o osobę, której nie lubi. Każdy ma też nie tylko prawo, ale i obowiązek bardziej lubić sobie bliskich niż obcych, a więc np. Polaków bardziej niż Francuzów albo Żydów. Kto nazywa ludzi tak czujących antysemitami, wpada w zabobon.

Patrz: miłość, równość.

AUTORYTET. Wokoło autorytetu powstało kilka groźnych zabobonów. Aby zrozumieć ich przewrotność, wypada przede wszystkim wyjaśnić znaczenie nazwy autorytet. Mówimy, że jeden człowiek jest autorytetem dla drugiego w pewnej dziedzinie dokładanie wtedy, kiedy wszystko, co należy do tej dziedziny i zostało przez pierwszego podane z naciskiem do wiadomości drugiego (np. w postaci nauki, rozkazu itp.) zostaje przyjęte, uznane przez tego ostatniego. Istnieją dwa rodzaje autorytetu: autorytet znawcy, specjalisty, nazywany uczenie “epistemicznym” i autorytet przełożonego, szefa, zwany autorytetem deontycznym. W pierwszym wypadku ktoś jest dla mnie autorytetem wtedy i tylko wtedy, kiedy mam przekonanie, że daną dziedzinę zna lepiej ode mnie i że mówi prawdę. Einstein jest np. autorytetem epistemicznym w fizyce dla mnie, nauczyciel w szkole autorytetem epistemicznym w geografii dla uczniów tej szkoły itd. Autorytetem deontycznym jest natomiast dla mnie ktoś dokładnie wtedy, kiedy jestem przekonany, że nie mogę osiągnąć celu, do którego dążę, inaczej, niż wykonując jego rozkazy. Majster jest autorytetem deontycznym dla robotników w warsztacie, dowódca oddziału dla żołnierzy itd. Autorytet deontyczny rozpada się dalej na autorytet sankcji (gdzie autorytet ma inny cel niż ja, ale słucham jego rozkazów z obawy kary) i autorytet solidarności (gdzie obaj mamy ten sam cel jak np. marynarze mają ten sam cel co kapitan statku w niebezpieczeństwie).

1. Pierwszym zabobonem odnoszącym się do autorytetu jest mniemanie, że autorytet sprzeciwia się rozumowi. W rzeczywistości posłuch autorytetowi jest często postawą nader rozsądną, zgodną z rozumem. Kiedy np. matka mówi dziecku, że istnieje wielkie miasto zwane “Warszawą”, dziecko postępuje najzupełniej rozumnie, kiedy to uznaje za prawdę. Podobnie pilot postępuje rozumnie, kiedy wierzy meteorologowi, pouczającemu go, że w tej chwili jest w Warszawie wysokie ciśnienie i wiatr z zachodu, 15 węzłów jako że wiedza autorytetu jest w obu wypadkach większa niż wiedza dziecka, względnie pilota. Co więcej, autorytetu używamy nawet w nauce. Aby się o tym przekonać wystarczy zwrócić uwagę na obszerne biblioteki stojące w każdym instytucie naukowym. Książki w tych bibliotekach zawierają najczęściej referaty wyników naukowych osiągniętych przez innych naukowców a więc wypowiedzi autorytetów epistemicznych. Podobnie bywa, że posłuch autorytetowi, np. kapitana statku, jest postawą najzupełniej rozsądną. Twierdzenie, że istnieje zawsze i wszędzie przeciwieństwo między autorytetem a rozumem jest zabobonem.

2. Drugi zabobon związany z autorytetem to przekonanie, że istnieją autorytety, że tak powiem, powszechne, to jest ludzie, którzy są autorytetami we wszystkich dziedzinach. Tak oczywiście nie jest, każdy człowiek jest najwyżej autorytetem w jakiejś określonej dziedzinie, albo paru dziedzinach, ale nigdy we wszystkich. Einstein na przykład był niewątpliwie autorytetem w dziedzinie fizyki, ale bynajmniej nie w dziedzinie moralności, polityki albo religii. Niestety uznawanie takich powszechnych autorytetów jest zabobonem bardzo rozpowszechnionym. Kiedy na przykład grono profesorów uniwersyteckich podpisuje zbiorowo manifest polityczny, zakłada się, że czytelnicy będą ich uważali za autorytety w dziedzinie polityki, którymi oni oczywiście nic są, a więc coś w rodzaju uznania autorytetu powszechnego uczonych. Bo ci profesorowie są zapewne autorytetami w dziedzinie rewolucji francuskiej, ceramiki chińskiej albo rachunku prawdopodobieństwa, ale nie w dziedzinie polityki i nadużywają przez takie oświadczenie swojego autorytetu.

3. Trzecim szczególnie szkodliwym zabobonem jest tutaj pomieszanie autorytetu deontycznego (szefa) z autorytetem epistemicznym (znawcy). Wielu ludzi mniema, że kto ma władzę, a więc jest autorytetem deontycznym, jest tym samym autorytetem epistemicznym i może pouczać podwładnych, np. o astronomii. Piszący te słowa był kiedyś świadkiem “wykładu” wygłoszonego przez wyższego oficera i ignoranta w tejże astronomii, a to wobec oddziału, w którym był strzelec, docent astronomii. Ofiarą tego zabobonu padają nieraz nawet ludzie wybitni, tak np. św. Ignacy Loyola, założyciel zakonu jezuitów, w słynnym liście do ojców portugalskich, w którym domaga się od nich, by “poddawali swój rozum przełożonemu”, a więc autorytetowi czysto deontycznemu.

Patrz: guru, intelektualista, racjonalizm, rozum.

BAŁWOCHWALSTWO. Dosłownie cześć boska oddawana bałwanom, a więc stworzeniom, co zakłada, że się te stworzenia, skończone przedmioty, “ubóstwia”, pojmuje jako rodzaj bogów. Wyznawcy różnych religii (np. buddyści, wyznawcy religii biblijnych) bywali nieraz niesprawiedliwi względem ludzi, którzy rzekomo oddawali cześć bałwanom podczas gdy owe posągi itd. odgrywały najczęściej tylko rolę symbolów bóstwa. Ale dzisiaj autentyczne bałwochwalstwo jest bardzo rozpowszechnione jest nawet jednym z najczęściej spotykanych zabobonów. Postaciami bałwochwalstwa są m.in. humanizm (ubóstwianie człowieka), nacjonalizm (ubóstwianie narodu), scjentyzm (ubóstwianie rozumu).

Można by na pierwszy rzut oka odnosić wrażenie, że bałwochwalstwo jest rodzajem religii. Inne religie uwielbiają pozaświatowego Boga, bałwochwalstwo jakieś byty istniejące wewnątrz świata. Ale właśnie dlatego bałwochwalstwo nie jest religią, lecz zabobonem. Różnica między nim a autentyczną religią polega na tym, że ta ostatnia ma za przedmiot Bóstwo niedostępne naukowemu doświadczeniu natomiast bałwochwalstwo wypowiada się na temat przedmiotu bytującego w świecie. Co gorsza, bałwochwalstwo, wkraczając przez to w dziedzinę wiedzy, gwałci jednocześnie jedną z podstawowych zasad myśli naukowej, zgodnie z którą nie ma w świecie niczego, co nie byłoby skończonym zjawiskiem.

W starożytności znany był także szczególny rodzaj bałwochwalstwa, polegający na ubóstwianiu jednostek ludzkich, w szczególności władców np. cesarzy rzymskich. Ten zabobon, o którym sądzono, że wygasł, odrodził się w nowej postaci w XX wieku, uwielbiano i przypisywano cechy boskie np. Mussoliniemu (“Mussolini ma zawsze rację”), Hitlerowi i Stalinowi, taka sama cześć jest nadal oddawana kacykom w wielu krajach niedorozwiniętych. Jest to szczególnie haniebna postać bałwochwalstwa.

Bałwochwalstwo jest nadzwyczaj niebezpiecznym zabobonem, a to dlatego, że uwielbianie i przyznawanie cech boskich stworzeniom wyklucza przyznanie jakichkolwiek praw jednostce ludzkiej. Autentyczny Bóg jest z mocy definicji czymś “całkowicie różnym” od stworzeń i jako taki nie konkuruje z człowiekiem. Jego istnienie i działanie leżą na zupełnie innej płaszczyźnie niż istnienie i działanie ludzkie taki Bóg może więc współistnieć z prawami jednostki stworzonej. Ale ubóstwiony bałwan jest i działa w świecie a będąc ubóstwiony, odbiera wszystkiemu innemu, m.in. człowiekowi, wszelkie prawa. Nic więc dziwnego, że systemy, w których ubóstwiano stworzenia, były najczęściej ustrojami totalitarnymi, w których odmawiano jednostce wszelkich praw.

Powodem popularności bałwochwalstwa jest jak się zdaje głęboka potrzeba służenia jakiemuś, jak mówią filozofowie, absolutowi. Stąd człowiek, który nie wierzy w Boga, szuka nieraz rozpaczliwie jakiegoś bytu, który mógłby Go zastąpić. Nadaje temu bytowi ludzkości, narodowi, rozumowi itd. cechy boskie, uwielbia go i służy mu. Nic więc dziwnego, że bałwochwalstwo szerzy się zwłaszcza w okresach upadku religii.

Patrz: humanizm, nacjonalizm, oświecenie, religia, rozum, scjentyzm.

BEHAWIORYZM. W ścisłym słowa znaczeniu metodologia, zabraniająca brania pod uwagę przeżyć badanego przedmiotu i nakazująca ograniczenie się do badania jego zachowania (angielskie behaviour). Czy ta metoda jest słuszna, czy nie, o tym powinni rozstrzygać psychiatrzy. Ale behawioryzm przybiera nieraz inne, zabobonne znaczenie: wówczas jest mniemaniem zgodnie z którym nie ma zjawisk psychicznych, czyli duszy. W tym drugim znaczeniu behawioryzm jest oczywiście zabobonem.

Patrz: dusza, materializm.

DEMOKRACJA. Demokracji w ogóle zdefiniować niepodobna tak wielkie jest pomieszanie pojęć w tej sprawie. Samo przekonanie, że demokracja jest dobrym ustrojem, nie jest zabobonem. Jest natomiast zabobonem ślepe wierzenie, że tylko demokracja jest dopuszczalną formą ustroju - i to bez rozróżnienia różnych znaczeń tego słowa.

Tych znaczeń jest co najmniej sześć: demokracja ustrojowa. określony rodzaj tejże, ustrój wolnościowy, ustrój praworządny, demokracja społeczna i wreszcie dyktatura partii.

1. “Demokracja” oznacza więc najpierw i przede wszystkim ustrój, w którym lud rządzi, względnie wybiera rządzących, czyli ludowładztwo. Nawiasem mówiąc, skoro tak jest, należy nazwać wyrażenie “demokracja ludowa” dziwactwem bo ono znaczy tyle co “ludowe ludowładztwo” czyli coś podobnego do “maślanego masła”. Bo demokracja pochodzi z greckiego demon lud i kratein rządzić.

2. Nieraz nazywa się jednak demokracją nie demokrację w ogóle, ale określoną postać, formę ustroju demokratycznego. Bo istnieją najróżniejsze postacie demokracji. Jedna z nich to np. tzw. demokracja bezpośrednia, praktykowana jeszcze w niektórych kantonach szwajcarskich, gdzie cały lud zbiera się na tzw. Landesgemeinde i rozstrzyga o najważniejszych sprawach państwowych; w pewnym stopniu jest taka demokracja stosowana także w konfederacji szwajcarskiej. Inną formą demokracji ustrojowej jest demokracja parlamentarna, w której lud wybiera swoich przedstawicieli (parlamentarzystów). Ta ostatnia może przybierać jeszcze różne formy - istnieje np. demokracja prezydencjalna (ministrowie odpowiedzialni przed prezydentem wybranym przez lud) i partyjna (ministrowie odpowiedzialni przed sejmem). Często spotyka się uważanie jednej z tych licznych postaci demokracji ustrojowych za jedyną “prawdziwą” demokrację, co jest oczywistym zabobonem.

3. Od demokracji ustrojowej należy odróżnić ustrój wolnościowy, to jest taki, w którym panuje np. wolność prasy, zebrań itp. Bywa mianowicie, że w ustroju demokratycznym takie wolności są ograniczone (tak np. z reguły w czasie wojny) i na odwrót, że w ustroju niedemokratycznym istnieje wiele wolności.

4. Praworządność jest jeszcze czymś innym, aczkolwiek i ona bywa nazywana czasem demokracją. Ustrój praworządny to mianowicie taki, w którym prawo jest szanowane. Że nie należy praworządności mieszać z demokracją ustrojową wynika z faktu, że znane są liczne państwa z ustrojem demokratycznym, ale w których prawo nie jest szanowane i na odwrót, państwa niedemokratyczne, ale praworządne. Obraz państwa tego ostatniego rodzaju daje znana anegdota z czarów Fryderyka Wielkiego, który był samowładcą i w którego państwie nie było ani śladu demokracji ustrojowej. Anegdota opowiada, że młynarz, któremu urzędnicy królewscy zabrali młyn, oświadczył, że idzie do Berlina, bo powiadał - “Są jeszcze sędziowie w Berlinie”. Ów młynarz z anegdoty wierzył więc w praworządność swojego niedemokratycznego państwa.

5. Nie trzeba także mieszać demokracji ustrojowej, względnie ustroju wolnościowego czy praworządnego z demokracja społeczną. Ta ostatnia jest ustrojem społecznym, w którym nie istnieją zapory psychiczne między poszczególnymi warstwami społecznymi. Że demokracja społeczna i demokracja ustrojowa to dwie różne rzeczy, wynika z istnienia krajów o ustroju czysto demokratycznym, ale w którym takie zapory są bardzo wielkie - i odwrotnie, krajów niedemokratycznych ustrojowo, ale w których nie ma wielkich przedziałów między ludźmi należącymi do różnych warstw społecznych. Taka demokracja społeczna istnieje nawet dość często w krajach, w których rządzi tyran, starający się sprowadzić wszystkich obywateli do poziomu niewolników.

6. Wreszcie marksiści-leniniści zwykli są nazywać demokracją dyktaturę swojej partii; podobnej terminologii używają także tyrańscy władcy w wielu krajach niedorozwiniętych, gdzie istnieje często jedna tylko partia. Nazywanie takiego ustroju demokracją jest możliwie najgrubszym zabobonem, jaki tylko można sobie wyobrazić - jako że nie ma w nim demokracji w żadnym z powyższych znaczeń: ani ustrojowej, ani wolnościowej itd.

Niezależnie od pomieszania pojęć w sprawie demokracji i zabobonu polegającego na uważaniu za “prawdziwą” demokrację tylko jednego ze znaczeń słowa, istnieje jeszcze inny, bardzo rozpowszechniony zabobon. Polega on na dziwnym mniemaniu, że demokracja albo nawet jedna z postaci demokracji ustrojowej, która okazała się dobrą formą rządów w naszym kraju albo kraiku, powinna być wprowadzona wszędzie na świecie, równie dobrze w Chinach, Etiopii jak i Brazylii.

Że jest to zabobon, wynika już z prostego faktu, że na około 160 państw istniejących obecnie, zaledwie 21 ma ustrój demokratyczny.

Uleganie temu zabobonowi jest jednym z najgorszych i najbardziej kompromitujących przejawów parafiańszczyzny.

Patrz: autorytet, elita, lud, państwo, równość, wolność.

BEŁKOT. Mowa ludzka pozbawiona sensu. Sam bełkot nie jest zabobonem; jest nim natomiast wierzenie, że można za pomocą bełkotu przekazać informacje o przedmiotach. Istnieją dwa podstawowe rodzaje bełkotu: pierwszy polega na używaniu słów, których nikt w ogóle nie rozumie, drugi na używaniu wyrażeń w zasadzie zrozumiałych dla słuchacza względnie czytelnika, ale stosowanych w znaczeniu najzupełniej obcym przyjętemu w danym środowisku. Przykładem bełkotu pierwszego rodzaju są wyrażenia magiczne, np. “hokus pokus”, “abrakadabra” itp. Przykładem drugiego rodzaju bełkotu jest często spotykane, zwłaszcza u filozofów i teologów, nadużywanie znaczenia słów. Chodzi wówczas najczęściej o wyrażenia, które robią wrażenie uczonych. Kiedy uczony teolog rozprawia na przykład o dialogu wierzących z Bogiem, bełkocze - jako że “dialog”, wyrażenie greckie, znaczy tyle co “rozmowa”, a wierzący całkiem oczywiście z Bogiem nie rozmawiają.

Używający bełkotu niekoniecznie wierzy sam w możność przekazania informacji w ten sposób, nie jest więc koniecznie zabobonny - bywa, że chce po prostu zaimponować słuchaczom albo wprowadzić ich w błąd. Ale kto bierze bełkot za środek komunikowania przedmiotowej informacji, jest ofiarą zabobonu.

Głównym powodem, dlaczego tak łatwo do tego dochodzi, jest pomieszanie dwóch różnych funkcji słowa. Słowo może mianowicie z jednej strony - o ile jest zrozumiałe - przekazać pewną informację o jakimś przedmiocie, o czymś różnym od stanów mówiącego; tak np. powiedzenie “pali się” komunikuje informację o pożarze, który wybuchł niedaleko od człowieka, który je wygłasza. Z drugiej strony słowo, nawet gdy nie jest zrozumiałe, pokazuje pewną postawę, pewien stan psychiczny mówiącego. Tak na przykład to samo powiedzenie “Pali się!” wykrzyknięte głośno i ze strachem, pokazuje, że wygłaszający je boi się ognia. Gdy aktorka wykrzykuje ze sceny trzy razy i coraz głośniej: “Nie chcę wyjąć za hrabiego!”, to dwa ostatnie “Nie chcę!” nie dodają żadnej nowej informacji do pierwszego, ale dają wyraz żywym uczuciom kobiety względem owego hrabiego. W ten drugi sposób nawet najgorszy bełkot może przekazać pewną informację, ale nie przedmiotową - a mianowicie o tyle, o ile pokazuje, jaką postawę zajmuje, jakie stany psychiczne przeżywa ten, kto tego wyrazu używa. Ale jest całkowicie wykluczone, aby bełkot mógł przekazać jakąkolwiek informację przedmiotową, o czymkolwiek różnym od przedmiotu. Stąd bełkot jest najzupełniej bezużyteczny tam, gdzie chodzi o przekazanie informacji przedmiotowych, a więc w szczególności w nauce. Mniemanie, że może być do czegoś w tej dziedzinie przydatny, jest grubym zabobonem. Zabobonem jest zatem także mniemanie, że filozof może, a nawet powinien posługiwać się bełkotem.

Uleganie temu zabobonowi jest tym bardziej szkodliwe, że użytek słów, mających przedmiotowe znaczenie, jest cechą specyficzną człowieka (i zapewne, przynajmniej po części, wyższych zwierząt). Ci, którzy by chcieli mowę ludzką, przedmiotową i zrozumiałą, zastąpić bełkotem, sprowadzają tym samym człowieka na poziom niższy od poziomu małp i nosorożców, bo nawet te bydlęta używają nie tylko bełkotu.

Patrz: tajemnica.

DIALEKTYKA. Nazwa dialektyka pochodzi od greckiego dialegein, co znaczy dyskutować; dialektyka była więc pierwotnie sztuką dyskutowania. W ciągu długich okresów np. u starożytnych stoików i u scholastyków nazywano dialektyka logikę. W tym znaczeniu dialektyka nie jest bynajmniej zabobonem, ale może być sztuką bardzo pożyteczną. Dopiero filozof niemiecki Hegel nadał słowu nowe, zabobonne znaczenie i odtąd przyznawanie się do dialektyki jest zabobonem. O ile myśl Hegla można w ogóle zrozumieć bo pisze nader mętnie to według niego przyroda dyskutuje niejako sama ze sobą. Wskutek tej dyskusji powstaje ruch, wyłaniają się kolejno różne istoty itd. W dalszym ciągu Hegel i jego zwolennicy twierdzą, że w świecie istnieją sprzeczności, bo przyroda dyskutuje przecież sama ze sobą, a w dyskusji jeden partner przeczy temu, co mówi drugi. A skoro tak jest, skoro świat jest pełen sprzeczności, to zwyczajna logika, która ich nie uznaje, nie jest dobrą logiką, może najwyżej wystarczyć “do kuchennego użytku” (Lenin). W filozofii obowiązuje inna, “wyższa” logika dialektyczna, ze sprzecznościami i tymi podobnymi dziwolągami. Zwolennicy Hegla mówią też wiele o nieistnieniu jednostek: naprawdę ma istnieć tylko całość. Tak np. w państwie jednostka ludzka ma być “dialektycznym momentem” owej całości, a więc państwa, czymś jakby przemijającą falą na powierzchni oceanu.

Z tak pojętej dialektyki obiektywnej, czyli z tego opisu świata, wyrasta następnie tak zwana dialektyka subiektywna, czyli owa rzekomo “wyższa” logika i metodologia myślenia. Lenin, a po nim Stalin, próbowali ustalić reguły tej dialektycznej metody. Według Stalina np. polega ona na tym, że należy patrzeć na zjawiska z punktu widzenia całości, badać dokąd ruch zdąża, zwracać uwagę na przeciwieństwa (Stalin nazywa je jak wszyscy dialektycy “sprzecznościami”) itd. Dialektyka tak pojęta ma być właściwą logiką proletariatu, rewolucji, komunizmu itd.

Większość twierdzeń tak rozumianej dialektyki jest kompromitującym zabobonem. Zabobonem jest na przykład wierzenie, że przyroda “dyskutuje” sama ze sobą. Zabobonem jest wiara w jakąś rzekomo “wyższą” logikę. Innym zabobonem jest wierzenie, że ktokolwiek uzyskał jakiekolwiek wyniki za pomocą owej rzekomej logiki dialektycznej, która jest, w najlepszym razie, zbiorem bardzo prymitywnych rad, nie mogących w żaden sposób równać się zasadom współczesnej metodologii nauk. Sam Marks, na którego dialektycy lubią się powoływać, nie używał nigdy niczego poza zwyczajną logiką formalną i metodologią nauk przyrodniczych. Wierzył zresztą w użyteczność tej ostatniej jak w proroka.

Zabobonny charakter dialektyki jest tak oczywisty, że nawet w Związku Sowieckim, gdzie narzucano ją siłą, odważniejsi filozofowie podnieśli protest. Obecnie toleruje się tam, obok urzędowej dialektyki, także zwykły ludzki rozsądek i autentyczną logikę.

Skąd pochodzi powodzenie dialektyki? Byłoby ono niewątpliwie znacznie mniejsze, gdyby partie komunistyczne całego świata nie przyznawały się do niej i nie narzucały jej wszędzie, gdzie są u władzy. Ale obok przymusu partyjnego odegrała pewną rolę także wiara w znakomitość zabobonnych filozofii w rodzaju heglowskiej. Rozumuje się przy tym mniej więcej tak: wszystko co znakomity filozof zaleca jest pożyteczne i dobre; otóż Hegel jest znakomitym filozofem i zaleca dialektykę, a więc dialektyka jest pożyteczna i dobra. W ten sposób jeden zabobon pociąga za sobą drugi. Skądinąd dialektyka ma tę “zaletę”, że zwalnia swego wyznawcę z obowiązku przedstawiania ścisłych dowodów. Sama dialektyka nie zawiera ani jednego prawa, względnie ani jednej dyrektywy, którą można by nazwać “logiczną”; ale przecząc prawom logiki formalnej, daje swoim wyznawcom złudne wrażenie wolności: wszystko wydaje się być dopuszczalne. Ta fałszywa wolność od praw logiki formalnej jest tylko prawem do bełkotania, do nonsensu.

Niestety w imię tego dialektycznego zabobonu prześladowało się i prześladuje się jeszcze ludzi, zabijając ich nieraz. Zabobon dialektyczny jest jednym z najbardziej złowrogich, jakie znamy.

Patrz: bełkot, logika, marksizm, sprzeczność, wolność.

DIALOG. Wyrażenie greckie, znaczące to samo co “rozmowa”, “dyskusja”, niekiedy z naciskiem na lepsze poznanie jakiegoś przedmiotu, jako celem. Dialog nie ma więc sam w sobie nic szczególnie tajemniczego ani “filozoficznego”. Niestety niektórzy egzystencjaliści zrobili z dialogu prawdziwy zabobon. Według nich dialog jest w życiu ludzkim czymś zasadniczym, “głębokim” i niezmiernie ważnym. Jeden taki filozof powiada, że praca ludzka jest dialogiem, jako że ludzie rozmawiają w czasie pracy. Równie dobrze mógłby twierdzić, że palenie fajki jest dialogiem, skoro ludzie przy paleniu fajki rozmawiają. Szczególnie rozpowszechniony zdaje się być zabobon, zgodnie z którym religia byłaby dialogiem. To twierdzenie jest o tyle zadziwiające, że Bóg rozmawiał być może z Abrahamem i z prorokami, ale jako żywo nie rozmawia ze zwykłymi wierzącymi. Jeśli więc religia jest dialogiem, to chyba tego samego rodzaju, co rozmowa dziada z obrazem w piosence polskiej: “przemówił dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu”. Chodzi więc o oczywisty zabobon.

Nie wydaje się, by dialogiczny zabobon był jak dotąd rozpowszechniony w masach, ale spotyka się go nieraz u kaznodziei, dziennikarzy, intelektualistów i tym podobnych. Jednym z jego głównych źródeł jest zapewne doktryna egzystencjalistyczna, według której człowiek istnieje tylko wtedy, gdy się “komunikuje” z kimś innym. Ale jeśli prawdą jest, że nasze pojęcia są związane ze słowami, a słów używamy właśnie w dialogu, nie wynika z tego wcale, by człowiek nie mógł istnieć - i to bardzo intensywnie - bez żadnej wymiany myśli z innymi. Faktem jest w każdym razie, że wielcy ludzie dokonywali nieraz największych rzeczy - a więc i istnieli najbardziej intensywnie - w samotności.

Ale dialogiczny zabobon odpowiada, rzecz jasna, ludziom słabym, którzy potrzebują innych, bo nie czują się dość silni, by samemu stawiać czoła życiu. Tacy słabeusze przyjmują zabobon o dialogu z wielkim entuzjazmem Dochodzi do tego dalsza przyczyna: kolektywizm, przesadny nacisk na społeczeństwo: wmawia się stale w ludzi, że są niczym bez społecznego zaplecza, a więc i bez dialogu.

Patrz: egzystencja, kolektywizm.

DUSZA. Mało jest wyrażeń i pojęć, wokół których narosło tyle zabobonów, co wokoło duszy. Najważniejsze to bodaj dwa: zabobon materialistyczny i zabobon reistyczny.

1. Zabobon materialistyczny polega na przeczeniu oczywistemu faktowi, że człowiek - a razem z nim chyba także wyższe zwierzęta ma jakieś przeżycia, wyobrażenia, myśli i uczucia, że coś wie i czegoś pragnie. Wszystkie te zjawiska nazywamy razem uczonym słowem “psychika” - a w języku popularnym mówimy o duszy. Przeczyć istnieniu duszy w tym słowa znaczeniu może tylko skrajnie zabobonny człowiek, który zupełnie oślepł na najbardziej oczywiste rzeczy. Warto może podkreślić, że poważniejsi materialiści nie są aż w tym stopniu zabobonni: nie przeczą istnieniu duszy, powiadają tylko, że jest ona “czymś materialnym”. Ale i to jest zabobon - równie dobrze można by twierdzić, że drzewo jest w rzeczywistości masłem, a woda żelazem, bo zjawiska psychiczne są przecież najzupełniej różne od fizycznych, materialnych.

2. Istnieje także inny zabobon dotyczący duszy. Nazywamy go tutaj “zabobonem reistycznym”, od łacińskiego res, co znaczy tyle co “rzecz”. Ów drugi zabobon polega na mniemaniu, że dusza ludzka jest rzeczą podobną do takich rzeczy jak stoły, maszyny do pisania, góry i krokodyle. Skrajny wyraz temu zabobonowi dał francuski filozof Kartezjusz. Według niego człowiek składa się z dwóch rzeczy, z dwóch kawałków (nazywa je “substancjami”) a mianowicie z rzeczy cielesnej, to jest ciała, i rzeczy duchowej, tj. duszy. Pogląd Kartezjusza jest zresztą tylko pseudonaukowym sformułowaniem szeroko rozpowszechnionego zabobonu o duszach ludzkich przechadzających się poza ciałem. Tak np. starożytni Egipcjanie wierzyli już w XXV wieku przed Chrystusem, to jest 4500 lat temu, że dusza ludzka przechadza się po śmierci ciała w postaci ptaszka z ludzką głową wokoło grobu zmarłego.

Wobec starożytności tego zabobonu, wspartego jeszcze przez “autorytet” Kartezjusza i jemu podobnych, a także przez źle zrozumianą wiarę chrześcijańską, mamy do czynienia z wierzeniem trudnym do przezwyciężenia. Tym bardziej stanowczo wypada powiedzieć, że mniemanie, jakoby człowiek składał się z dwóch kawałków, ciała i duszy, jest bardzo nędznym zabobonem. Cała nasza nauka i wszyscy poważni myśliciele odrzucają go stanowczo. Aby tylko jeden przykład podać, św. Tomasz z Akwinu, jeden z największych myślicieli chrześcijaństwa, przeczy stanowczo, by dusza ludzka była “substancją zupełną”, tj. kawałkiem i broni poglądu, że jest “treścią (forma) ciała”.

Rzecz mianowicie w tym, że człowiek nie jest połączeniem dwóch rzeczy, cielesnej i duchowej, ale jedną jedyną rzeczą posiadającą jakby różne strony czy różne warstwy. Takich warstw znajdujemy w człowieku nawet więcej niż dwie. Człowiek jest przecież najpierw ciałem. Jest istotą wyposażoną we wszystkie właściwości roślin, bo odżywia się, rozmnaża itd. jak one. Jest dalej także zwierzęciem, choć nasi humaniści nie chcą jakoś tego dojrzeć. Jest wreszcie istotą, która umie się modlić itd., słowem jest istotą duchową. Ale te wszystkie jego cechy czy funkcje, wszystkie warstwy składające się na jego istotę, nie są rzeczami, ale stronami, cechami, funkcjami tego samego jedynego podmiotu, jedynej rzeczy, jaką jest sam człowiek.

Jeśli chodzi o przyczynę powstania tych zabobonów, wypada powiedzieć, że pierwszy materialistyczny, wywodzi się z tego, że człowiek z natury rzeczy znacznie łatwiej poznaje rzeczy leżące wokoło niego, a więc byty materialne, niż nawet własną psychikę - i stąd skłonność do pojmowania wszystkiego na kształt bytów fizycznych jest u nas wrodzona. Ta sama skłonność leży u podstaw zabobonu reistycznego - najprzyjemniej by nam było, gdybyśmy mogli pojąć duszę na kształt jakiegoś kawałka, choćby duchowego kawałka, jak chciał Kartezjusz. Ale ten drugi zabobon czerpie też swoją popularność z owej góry guseł i przesądów, nagromadzonych w ciągu stuleci wokoło śmierci, pogrzebów itp. Uwolnić się od jej ciężaru nie jest łatwo. Swoją rolę odegrało także powszechne pragnienie nieśmiertelności, której ludzie nie umieją sobie inaczej wyobrazić jak przyjmując reistyczny zabobon.

Patrz: humanizm, materializm, nieśmiertelność, śmierć.

DZIENNIKARZ. Dziennikarstwo jest zawodem ludzi wyspecjalizowanych w tak zwanych środkach masowego przekazu, a więc w dziennikach, periodykach, telewizji, radiu itp. Jak sama nazwa wskazuje, zadaniem środków masowego przekazu jest przekazywanie masom informacji. Stąd dziennikarz jest sprawozdawcą i niczym innym. Jest specjalistą w zbieraniu, przedstawianiu i podawaniu innym informacji. Jak długo pozostaje w tej dziedzinie, jego praca jest pożyteczna i nie można mu niczego zarzucić. Ale w ciągu ostatniego wieku dziennikarze przywłaszczyli sobie inną funkcję, a mianowicie występują w roli nauczycieli, kaznodziei moralności. Nie tylko informują czytelników i słuchaczy o tym, co się stało, ale wydaje się im, że mają prawo pouczać ich, co powinni myśleć i czynić. A że ich poglądy są rozpowszechniane masowo, dziennikarze zajmują uprzywilejowane stanowisko, mają niekiedy istny monopol na pouczanie ludzi, co jest dobre, a co niedobre.

Wiara, że tak ma być, że dziennikarz ma prawo tak się zachowywać, że należy mu wierzyć, gdy nas poucza, jest jednym z typowych zabobonów współczesnych. Bo jeśli chodzi o pouczanie nas, dziennikarz nie ma żadnego autorytetu. Nie jest, jako taki, ani specjalistą w żadnej nauce, ani autorytetem moralnym, ani przywódcą politycznym. Jest po prostu dobrym obserwatorem i umie pisać, względnie mówić. Co gorzej, sam zawód dziennikarza jest dla niego samego o tyle niebezpieczny, że musi pisać o najróżniejszych rzeczach, o których zwykle niewiele wie, a w każdym razie nie posiada głębszej wiedzy. Dziennikarz jest więc niemal z konieczności dyletantem. Uważać go za autorytet, pozwalać mu pouczać innych ludzi, jak to się obecnie stale czyni, jest zabobonem.

Kiedy szukamy przyczyny szerzenia się tego zabobonu, wypada przyznać ze wstydem, że nie ma chyba innej, niż dziecinne wierzenie, że wszystko co drukowane jest prawdziwe — a zwłaszcza jeśli jest drukowane pięknymi słowami.

Patrz: artysta, autorytet, intelektualista.

EGOIZM. Postawa człowieka, który dobro własne przedkłada ponad dobro innych; przeciwieństwo altruizmu. Od czasów A. Comte’a rozpowszechniony jest zabobon głoszący, że człowiek nie ma prawa dbać w pierwszym rzędzie o samego siebie, że powinien zawsze i wszędzie dawać pierwszeństwo innym, a zwłaszcza ludzkości. Jeśli tego nie czyni, jest pogardy godnym egoistą. Zdrowy rozsądek twierdzi, że prawda jest wręcz odwrotna, mimo że od wieków usiłuje się w ludzi wmówić podobny do egoizmu zabobon. Sądzi mianowicie, że człowiek ma także potrzeby społeczne, że powinien zatem dbać także o innych - w pewnych warunkach nawet poświęcić się za nich - ale że jego obowiązki wobec innych opierają się ostatecznie na obowiązkach wobec samego siebie. Spełnienie tych obowiązków nie jest więc nie tylko niczym złym, ale przeciwnie, podstawowym obowiązkiem moralnym. Bo obowiązki wobec innych oparte są na ich częściowej tożsamości z nami. Tak np. największe obowiązki mają rodzice wobec dzieci, bo te są im najbliższe, są częścią ich samych. Kto więc odmawia człowiekowi prawa do zabiegania w pierwszym rzędzie o siebie, podrywa tym samym podstawę wszystkich obowiązków wobec innych.

Ten zabobon połączony jest przy tym zwykle z dwoma innymi: z kolektywizmem i z egalitaryzmem moralnym (p. równość). Pierwszy każe stawiać dobro gromady, a zwłaszcza ludzkości, ponad dobro własne, drugi przeczy, by bliscy mieli pierwszeństwo przed obcymi i domaga się, byśmy o wszystkich dbali w równej mierze.

Zabobony dotyczące egoizmu zawdzięczają swoją popularność okoliczności, że wielu ludzi przywiązuje, w rzeczy samej, zbyt wielką wagę do potrzeb indywidualnych, zapominając o społecznych. Wypada jednak zrozumieć, że potrzeby społeczne są także potrzebami jednostki i że kto ich nie zaspokaja, przygotowuje sobie prawdopodobnie zły los w przyszłości. Ale z tego, że należy uwzględnić także i te potrzeby, nie wynika wcale, byśmy nie mieli prawa dbać o siebie, jak chciałby egoistyczny zabobon.

Patrz: altruizm, kolektywizm, ludzkość, miłość, równość.

EGZYSTENCJA. Nazwa egzystencja oznaczała tradycyjnie to samo co “istnienie”, mówiono więc nie tylko o egzystencji ludzkiej, ale także o egzystencji zwierząt, kamieni itp. Od czasu powstania egzystencjalizmu nadano jednak tej nazwie nowe, zabobonne znaczenie. Określa się ją mianowicie w tych kołach jak następuje: Po pierwsze, egzystencję posiada tylko człowiek. Tylko on jeden “egzystuje”, podczas gdy inne istoty “istnieją” (co jest wyrazem skrajnego humanizmu). Po drugie, nie cały człowiek egzystuje, ale tylko, że się tak wyrazimy, czysty ludzki podmiot, czyste “ja” człowiecze. Ów czysty podmiot to to, co pozostaje, gdy usuniemy w myśli wszystko mogące być przedmiotem, np. ciało itd. Po trzecie, nie należy mówić, że człowiek ma egzystencję, ale że jest egzystencją. Na temat tak pojętej egzystencji napisano całą bibliotekę.

Otóż ta biblioteka zawiera niemało zabobonów, z tej prostej przyczyny, że samo pojęcie egzystencji jest nieporozumieniem. W rzeczywistości nie ma niczego takiego egzystencja jest abstrakcją. Tworzymy jej pojecie, opuszczając wszystko poza samą jaźnią. Dalej nieprawdą jest, by człowiek był tylko ową egzystencją: każdy wie, ze do jego istoty należy nie tylko czyste “ja”, ale także cała psychika, z owym mnóstwem wspomnień, informacji, uczuć, pragnień itp. Co więcej, należy do niej także nasze ciało, którego nie wolno odrzucać z istoty ludzkiej pod pozorem, że może być przedmiotem bo jest ono całkiem oczywiście składnikiem nas samych.

Z tego nie wynika, naturalnie, by wszystko, co mówią egzystencjaliści było fałszem. Zwrócili oni np. słusznie uwagę na tzw. zagadnienia egzystencjalne. Tylko, że te nader ważne zagadnienia są pytaniami dotyczącymi nie jakiejś oderwanej egzystencji, ale po prostu pełnego, żywego człowieka. Rozprawianie o egzystencji jest więc zabobonem.

Patrz: dusza, egzystencjalne zagadnienia, humanizm.

EKONOMIZM. Zabobonne wierzenie, że człowiek ma tylko tzw. potrzeby materialne (jadło, mieszkanie itp.) względnie, że zaspokojenie potrzeb materialnych pociąga za sobą automatycznie zaspokojenie wszystkich innych i szczęście ludzi. Że jest to zabobon, widać choćby w krajach bogatych, gdzie potrzeby materialne są zaspokojone z nadmiarem, ale gdzie wielu ludzi, zwłaszcza młodych, czuje się nieszczęśliwymi i cierpi.

Pochodzenie tego zabobonu, który jest wspólną podstawą kapitalizmu jak i marksizmu, jest jasne: w okresach, w których materialne potrzeby ludzi nie są zaspokojone, gdy ludzie nie mają dość jedzenia, wszystkie inne potrzeby wydają im się drugorzędne i pragną przede wszystkim zaspokojenia potrzeb materialnych. Ale przenoszenie tego stanu na okresy dobrobytu - a takich w dziejach, chwała Bogu, nie brak, jest właśnie ekonomizmem i zabobonem. Patrz: kapitalizm, marksizm, wartość. Odwrotnością tego zabobonu: społeczeństwo, które chce mieć dobrą elitę, musi zachęcać ludzi do wejścia do niej, m.in. przez nadzieję lepszych zarobków. Nic nie opłaca się lepiej niż taka polityka.

Patrz: lud, równość.

EGZYSTENCJALNE ZAGADNIENIA. Pytania dotyczące sensu życia ludzkiego, ale leżące, jeśli wolno się tak wyrazić, na kraju życia i świata. Jako takie wymienia się zwykle: śmierć, sam sens życia, cierpienia, zawód, miłość. Z egzystencjalnymi zagadnieniami związane są dwa zabobony.

1. Jeden z nich, bardzo rozpowszechniony w czasach oświecenia i jeszcze dziś reprezentowany przez marksizm-leninizm, przeczy po prostu istnieniu egzystencjalnych zagadnień. Kiedy pytamy przedstawicieli tego zabobonu, jaki jest np. sens życia ludzkiego, a w szczególności śmierci, odpowiadają, że wszystko będzie w porządku, kiedy ludzkość wejdzie do raju na ziemi itd. Otóż to wychodzi na jedno z zaprzeczeniem istnienia tych zagadnień, jako że my sami musimy umrzeć, zanim ludzkość dojdzie do owego raju, a w każdym razie nasza śmierć jest sprawą czysto indywidualną: żaden postęp społeczny nie może rozwiązać zagadnienia śmierci. Jeden z filozofów nowożytnych sformułował wyraźnie ten zabobon: “Człowiek mądry - pisze - o niczym nie myśli mniej niż o śmierci i jego mądrość jest medytacją życia, nie śmierci” (Spinoza).

2. Inny zabobon dotyczący zagadnień egzystencjalnych to mniemanie, że chodzi w nich o sprawy wewnętrznoświatowe, a więc podlegające badaniom naukowym. Zwolennik pozytywizmu musi, w rzeczy samej, zajmować takie stanowisko, bo według niego tylko nauka może dać odpowiedź na dręczące nas pytania.

Ale oba te wierzenia są zabobonami. Zagadnienia egzystencjalne należą do najważniejszych, jakie człowiek może sobie postawić, jeśli nie są najważniejszymi w ogóle. Mamy wprawdzie wrodzoną skłonność do zamykania oczu na nie (Heidegger), ale one narzucają się każdemu, prędzej czy później, z wielką siłą. Nie uznawać ich istnienia jest więc dziwacznym zabobonem. Zabobonem jest także mniemanie, że zagadnienia egzystencjalne dadzą się rozwiązać za pomocą metody naukowej - jako że nauka jest wobec nich najzupełniej bezsilna: leżą one całkowicie poza jej dziedziną. Rozwiązanie zagadnień egzystencjalnych daje zwykle światopogląd, a w szczególności religia.

Patrz: egzystencja, nauka, pozytywizm, religia, światopogląd.

ELITA. Autentyczna elita to tyle co ogół najwybitniejszych ludzi w danym społeczeństwie, najwybitniejszych pod względem charakteru, wiedzy, inteligencji, zdolności twórczych itd. W tym znaczeniu elita jest przeciwieństwem ludu. Najważniejszym dzisiaj zabobonem odnoszącym się do elity jest przekonanie, że jest ona niepotrzebna albo nawet szkodliwa dla społeczeństwa, że wiec należy wszelką elitę niszczyć i nie dopuszczać do jej tworzenia. Tak np. w wielu szkołach w Stanach Zjednoczonych nie wolno dawać uczniom złych stopni przy egzaminach, aby “nie dawać przywilejów” zdolniejszym dzieciom. Zwolennicy tego zabobonu mówią też zwykle wiele o tym, jak elita wyzyskuje lud itd. Powinno być rzeczą jasną, że chodzi o zabobon. Uleganie mu, pociąga za sobą groźne skutki dla społeczeństwa. Jest tak dlatego, że dobrobyt, postęp a nieraz i samo życie społeczeństwa zależy od tego, czy potrafiło ono wytworzyć dobrą elitę. Społeczeństwo bez elity skazane jest na skostnienie i rychłą śmierć.

Główną przyczyną powstania tego zabobonu jest - obok naturalnej ludziom zazdrości - inny, przeciwny poniekąd zabobon, którego istotą jest uważanie za elitę ludzi, wyróżniających się wyłącznie pochodzeniem od rodziców bogatych albo wpływowych, a więc należących do arystokracji albo do “nomenklatury” urzędniczej. Tego rodzaju kasty nie mają nic wspólnego z autentyczną elitą - mają zarazem tendencję do zamykania się w sobie. Ich istnienie i ich pretensje do wyższości są odczuwane przez innych jako niesprawiedliwość - i stąd rodzi się niechęć do każdej, nawet autentycznej elity.

Z elitą związany jest wreszcie trzeci zabobon, niezależny w zasadzie od dwóch pierwszych - a mianowicie mniemanie, że członkowie elity nie powinni być lepiej opłacani niż inni. Poprawna postawa jest odwrotnością tego zabobonu: społeczeństwo, które chce mieć dobrą elitę, musi zachęcać ludzi do wejścia do niej, m.in. przez nadzieję lepszych zarobków. Nic nie opłaca się lepiej niż taka polityka.

Patrz: lud, równość.

ETYKA. Zespół zasad postępowania ludzkiego (zwany czasem mniej poprawnie “moralnością”). Etyki dotyczy kilka zabobonów.

1. Jeden z nich polega na mniemaniu, że istnieje jakaś “etyka naukowa”, to jest, że z nauki można się dowiedzieć, jak powinniśmy postępować w życiu. Jest to zabobon, jako że nauka zajmuje się tylko faktami, tym co jest - a z tego, że coś jest, a więc z wiedzy o faktach, nie wynika nigdy co ma być, a więc żadna dyrektywa, norma czy zasada postępowania. Co prawda, aby móc powziąć poprawną decyzję, człowiek musi także znać pewne fakty - ale ta wiedza sama jeszcze nie wystarcza - potrzeba ponadto przyjęcia zasady etycznej. Na przykład Anna dowiaduje się, że jej koleżanka Basia jest chora i odosobniona. To jest fakt. Ale z tego, że Anna go zna, że wie, iż Basia jest chora, nie wynika jeszcze, że powinna ją odwiedzić. Aby móc wyciągnąć ten wniosek, Anna musi jeszcze wyznawać zasadę moralną: “chorą i odosobnioną koleżankę należy odwiedzić”. Bez tej etycznej przesłanki żadna decyzja nie jest możliwa. A tej przesłanki nie da się uznać z żadnej wiedzy o faktach, naukowej czy nie naukowej. Wierzenie w naukową etykę jest więc zabobonem.

Podgatunkiem tego zabobonu jest wiara w istnienie jakiejś etyki filozoficznej. Zadaniem filozofii naukowej jest nie moralizowanie, ale analizowanie. Niemniej filozof może wykonać odnośnie do przykazań moralnych trzy zadania. Może, po pierwsze, zanalizować je, starać się zrozumieć, o co właściwie chodzi (co często nie jest bynajmniej oczywiste). Może po drugie badać, czy nie ma w owym przykazaniu sprzeczności wewnętrznej. Wreszcie może zadać sobie pytanie, jaki jest jego stosunek do etyki uznawanej w danym kręgu kulturowym, a zwłaszcza przez ludzi głoszących owo przykazanie. Ale filozof jako taki nie może przepisywać ludziom, jak mają się zachowywać, to jest moralizować.

2. Inny zabobon, szerzący się ostatnio głównie wśród teologów, to tzw. etyka sytuacyjna, to co mam czynić, powiada ten zabobon, zależy tylko i wyłącznie od sytuacji, od położenia, w którym się znajduję. Prawdy jest w tym tyle, że sytuacja to zespół faktów, które powinny być wzięte pod uwagę w decyzji ale sama znajomość faktów nie wystarcza: z żadnej sytuacji nie można wywieść obowiązku, o ile się nie przyjmie zarazem jakiejś dyrektywy, zasady etycznej. Ten zabobon jest więc w zasadzie tylko postacią poprzednio wymienionego, ale różni się od niego naciskiem, jaki kładzie na względność zasad postępowania, jest więc równocześnie jedną z postaci relatywizmu etycznego.

3. Równie zabobonne jest częste sprowadzanie etyki do techniki. Różnica między tymi dwiema dziedzinami polega mianowicie na tym, że nakazy, dyrektywy techniczne są zawsze uwarunkowane przez cel działania, podczas gdy normy etyczne są bezwzględne, do żadnego celu nie zależą. Oto przykład. Technika prowadzenia samochodu uczy, że kto chce dobrze i pewnie wziąć ostry zakręt, powinien przed zakrętem zwolnić i wziąć niższy bieg. Jak wszystkie przepisy techniczne, ta dyrektywa jest zależna od celu: bo jeśli jakaś starsza pani nie pragnie wcale swojego wozu przeprowadzić szybko przez zakręt, ale jedzie stale w tempie 25 km na godzinę, nie potrzebuje wcale ani zwolnić, ani schodzić na niższy bieg. Ale nakaz moralny “Nie będziesz twojej matce podrzynał gardła dla zdobycia dziesięciu dolarów na wódkę” nie zależy od żadnego celu. W szczególności nie zależy wcale od tego, czy syn podrzynający gardło swojej matce pójdzie za to czy nie pójdzie do piekła. Nawet gdyby żadnego piekła nie było, nawet gdyby miał pójść do piekła za niepodrzynanie gardła swojej matce, zasada etyczna “Nie będziesz podrzynał gardła twojej matce dla zdobycia 10 dolarów na wódkę” pozostałaby bezwzględnie w mocy. Kto miesza technikę z etyką i uzależnia nakazy etyczne od celu, pada ofiarą zabobonu. Ten zabobon głosił m.in. Lenin, według którego “dobre i moralne jest to, co służy do zburzenia dawnego świata itd” - że więc moralność czynu zależy od celu. Skrajny wyraz temu zabobonowi daje znane powiedzenie “cel uświęca środki”. Otóż prawdą jest, że żaden cel, nawet najwznioślejszy, nie uświęca, nie usprawiedliwia i nie może usprawiedliwiać złych środków.

4. Wypada jeszcze wymienić zabobony dotyczące autorytetu w dziedzinie etyki. Stosunkowo wielu ludzi mniema, że kto posiada wielkie wykształcenie - na przykład profesor uniwersytetu - albo wielki talent - na przykład wybitny artysta malarz - jest tym samym autorytetem w sprawach moralnych. Jest to zabobon: dziedzina wartości moralnych różnie się od dziedziny nauki i od dziedziny sztuki - specjaliści w tych dwóch ostatnich nie są autorytetami w etyce. Bywa nieraz, że człowiek nieuczony stoi moralnie znacznie wyżej od mędrca, a prostak pod względem sztuki wyżej od artysty. Autorytetem w sprawach moralnych jest wyłącznie człowiek wysoko stojący moralnie.

Patrz: artysta, relatywizm, wartość.

FILOZOFIA CHRZEŚCIJAŃSKA. Wyrażenie filozofia chrześcijańska może oznaczać bądź filozofię, która rozwinęła się w środowisku chrześcijańskim (filozofię historycznie chrześcijańską), bądź taką, która zakłada dogmaty chrześcijańskie. Że filozofia chrześcijańska w pierwszym znaczeniu istnieje, jest faktem i uznawanie jej za filozofię nie jest zabobonem. Jest nim natomiast uznawanie za filozofię filozofii chrześcijańskiej w drugim znaczeniu. Otóż okoliczność, że przedstawiciele filozofii chrześcijańskiej starają się udowodnić takie twierdzenia, jak że Bóg istnieje, że dusza ludzka jest nieśmiertelna, że wola człowieka jest wolna itp., nasuwa podejrzenie, że chodzi najczęściej o filozofię chrześcijańską w tym drugim, zabobonnym znaczeniu. Że chodzi o zabobon wynika z definicji filozofii, która jest nauką niezależną od jakiegokolwiek światopoglądu, nie może więc również zakładać dogmatów chrześcijańskich.

Ten zabobon jest tym dziwniejszy, że jego zwolennicy powołują się nieraz na św. Tomasza z Akwinu, któremu zawdzięczamy pierwsze jasne rozgraniczenie wiary od wiedzy, a więc i od filozofii.

Jedną z przyczyn powstania i rozpowszechnienia się tego zabobonu było istnienie innych, równie zabobonnych filozofii nowożytnych, najczęściej opartych na jakimś światopoglądzie - jak np. owych filozofii wywodzących się z oświecenia. Powstanie marksizmu, którego zwolennicy praktykują otwarcie podobny zabobon (“filozofię marksistowską”) przyczyniło się znacznie do wzmocnienia tradycji filozofii chrześcijańskiej.

Patrz: filozofia nowożytna, marksizm, nauka, oświecenie, światopogląd, wiara.

FILOZOFIA SYNTETYCZNA. Zabobonny rodzaj filozofii uprawianej w celu stworzenia wszystko obejmującej syntezy. Filozofia syntetyczna buduje więc systemy, które tłumaczą całość ludzkiego doświadczenia — zarówno doświadczenia faktów, jak i przeżyć moralnych, estetycznych itp. Tego rodzaju wielka synteza jest, jak dziś wiemy, rzeczą światopoglądu a nie nauki, a więc także nie filozofii. Platon i Arystoteles nie znali jeszcze rozróżnienia między nauką a światopoglądem, nie można więc dziwić się, że starali się tworzyć filozofię syntetyczną. W czasach nowożytnych niemal każdy "wielki filozof" uprawiał filozofię syntetyczną i to mimo jasnego rozróżnienia wiary od wiedzy przez św. Tomasza z Akwinu. Ale jedną z podstawowych cech współczesnej filozofii naukowej jest odrzucenie możliwości tego rodzaju wielkich syntez: naukowa filozofia współczesna jest w swojej istocie filozofią analityczną. Istnieje po temu kilka powodów.

1. Przede wszystkim, nawet gdy chodzi o samą wiedzę dotyczącą faktów zachodzących w świecie, jej synteza nie jest obecnie możliwa, po prostu dlatego, że wiedzy jest dzisiaj tak wiele. Istnieje na przykład podobno nie mniej niż sto tysięcy czasopism i biuletynów naukowych poświęconych poszczególnym dziedzinom nauki. Autor tego słownika spotkał ongiś parę małżeńską, gdzie i mąż i żona byli uczonymi biologami. Zapytani, czy w domu często mówią o biologii, odpowiedzieli, że nigdy, bo jedno drugiego nie rozumie. A pracowali przecież w tej samej nauce, tylko w dwóch jej różnych odcinkach. Myśl o syntezie całości współczesnej nauki jest więc mrzonką. Czas średniowiecznych “sum” minął bezpowrotnie — żyjemy w epoce encyklopedii. Filozofia syntetyczna nie jest możliwa nawet jako synteza wyników nauk.

2. Następnie filozofia syntetyczna obejmuje także etykę i odpowiedź na zagadnienia egzystencjalne, a więc rozprawia o sprawach, które nie dadzą się rozstrzygnąć naukowo, nie należą więc do dziedziny filozofii. Filozofia syntetyczna jest więc zabobonem także dlatego, że wkracza w te dziedziny. Nie jest np. rzeczą filozofa uczyć ludzi, co powinni czynić a czego unikać. To jest zadanie kaznodziei, moralistów, ideologów itp., a nie naukowców. Skądinąd na tzw. pytania egzystencjalne nie ma odpowiedzi naukowej. Jaki jest sens życia, cierpienia, śmierci itp., tego naukowiec, a więc i filozof, nie wie i wiedzieć nie może.

3. Wreszcie filozofia syntetyczna zawiera także zwykle metafizykę. Otóż metafizyka naukowa jest zapewne możliwa, a przynajmniej, jak dotąd, nikt nie udowodnił przekonywająco, że nią nie jest; niemniej wiemy dzisiaj, że jest bardzo trudną dyscypliną, w której niezmiernie łatwo o błędy. Stąd nieufność do niej, a tym samym do filozofii syntetycznej.

Dochodzi do tego jeszcze okoliczność, że w dziejach zbudowano wiele filozofii syntetycznych, które kolejno okazały się wszystkie nie do przyjęcia. Do dziś dnia nie ma zgody między filozofami syntetycznymi. Kant wyciągnął z tego wniosek, że filozofia syntetyczna (dokładniej: metafizyka) "przekracza granice doświadczenia" i dlatego zawodzi. Nie potrzeba iść tak daleko jak on, wystarczy stwierdzić, że zawierając etykę, odpowiedź na pytania egzystencjalne a także pośpiesznie zbudowaną metafizykę, filozofia syntetyczna była z góry skazana na niepowodzenie.

Toteż samo mniemanie, że filozofia syntetyczna jest filozofią, to jest rodzajem nauki, jest zabobonem, niestety do dziś bardzo popularnym wśród niefachowców.

Patrz: egzystencjalne zagadnienia, etyka, metafizyka, nauka.

FILOZOFIA NOWOŻYTNA. Ciemny okres w dziejach myśli filozoficznej trwający od odrodzenia (XVI wiek) do mniej więcej połowy XIX wieku. Aczkolwiek nie można powiedzieć, by wszyscy filozofowie nowożytni byli zabobonni, mniemanie że filozofia nowożytna jest świetnym, postępowym okresem w historii myśli europejskiej jest zabobonem. Dokładniej mówiąc, należy przy ocenie tej filozofii odróżnić dwie rzeczy: analizę i syntezę. Jeśli chodzi o pierwszą, niektórzy filozofowie nowożytni, np. Hume, Leibniz, wnieśli wartościowe myśli i przyczynili się do lepszego zrozumienia zagadnień szczegółowych. Natomiast wielkie syntezy budowane przez większość tych filozofów posiadają w najlepszym razie pewną wartość literacką, ale z nauką, a więc i z filozofią naukową nie mają nic wspólnego. Wbrew rozpowszechnionym mniemaniom okres nowożytny jest, w przeciwieństwie do poprzedzającego go i do naszych czasów, okresem upadku filozofii.

Aby się o tym przekonać, wystarczy zadać sobie pytanie: na czym polega istota filozofii? Polega oczywiście na badaniu zagadnień logicznych, ontologicznych, dotyczących języka i tym podobnych. Otóż stwierdzamy najpierw, że w filozofii nowożytnej nie ma prawie żadnej poważnej logiki (genialne dzieło Leibniza jest wyjątkiem). Co więcej, dorobek logiczny poprzednich okresów został wówczas niemal całkowicie zapomniany; nawet najwybitniejsi filozofowie - np. Kant, i Hegel - znali tylko jakieś mizerne i w dodatku źle zrozumiane resztki logiki antycznej i średniowiecznej. Położenie logiki było wówczas tak beznadziejne, że znakomita większość genialnych prac Leibniza mogła być ogłoszona dopiero w roku… 1903. Filozofia nowożytna nie zna ponadto wcale, albo prawie wcale ontologii, opisu najbardziej ogólnych cech przedmiotu w ogóle, a więc podstawowej dyscypliny filozoficznej. Nie ma też praktycznie żadnej filozofii języka. Filozofowie nowożytni mają dziwny zwyczaj rozprawiania o pojęciach, jak gdyby one bujały w powietrzu, a nie były po prostu znaczeniami słów. Każda poważna filozofia, zarówno europejska (starożytność, scholastyka, XX wiek), jak i indyjska (brahmanizm i buddyzm) zawiera rozbudowaną filozofię języka - ale filozofia nowożytna nie ma o niej pojęcia. Aby przytoczyć jeszcze jeden szczegół, filozofia nowożytna nie zna żadnej godnej tej nazwy filozofii miłości. Taki np. pisarz jak Spinoza, uchodzący za wielkiego filozofa, definiuje miłość jako “przyjemność połączoną z ideą przyczyny zewnętrznej”, o czym Max Scheler, znakomity filozof miłości XX wieku, powiedział słusznie, że jeśli tak jest, muszę miłować kiełbasę, skoro zjadam ją z przyjemnością i z ideą, że jest ona w stosunku do mnie (przed zjedzeniem) czymś zewnętrznym. Są to wprost niepoważne pomysły, nie mogące w żaden sposób równać się ani z filozofiami miłości rozpracowanymi przez starożytnych Greków (Platon, Arystoteles, Plotyn) i scholastyków (św. Tomasz, Duns Szkot) - ani z analizami tego samego przedmiotu przez filozofów XX stulecia (Freud, Scheler, Jaspers, Sartre).

Za to znajdujemy w filozofii nowożytnej dwie inne rzeczy: wielkie systemy i teorię poznania. Filozofowie nowożytni fabrykują najpierw masowo wielkie systemy, syntezy, które mają albo podpierać (u ludzi słabej wiary) religię - tak np. u Kanta - albo ją zastąpić, jak u Spinozy. Z drugiej strony oddają się rozważaniom o tym, czy świat istnieje, czy nie istnieje poza moją głową i tym podobnym, to jest nad tak zwaną ogólną teorią poznania. Otóż ta teoria jest bardzo prawdopodobnie zbiorem pseudoproblemów, bo dotyczy wszystkich zdań, a o wszystkich zdaniach w ogóle niczego powiedzieć się nie da, jak uczy naukowa logika. W każdym razie w filozofii naukowej współczesnej takich rozważań nie znajdziesz.

Kto więc uważa filozofię nowożytną nie tylko za naukową, ale na dobitkę za jedynie prawdziwą i wartościową, ten padł ofiarą dziwnego zabobonu. W związku z tym można sobie zadać dwa pytania: co spowodowało upadek filozofii w czasach nowożytnych i co jest powodem zabobonnego wierzenia, że filozofia nowożytna jest świetną, postępową, naukową filozofią. Jedną z przyczyn wspólną obu zjawiskom jest propaganda prowadzona przez pisarzy z okresu odrodzenia. Ci pisarze kpili sobie tak świetnie ze średniowiecza, z logiki i w wielu wypadkach po prostu z rozumu w filozofii, że przekonali ludzi o zupełnej nicości myśli średniowiecznej. Doszła do tego także okoliczność, że podczas gdy średniowiecze było okresem katolickim, w ciągu wieków nowożytnych przeważała znacznie wroga katolicyzmowi myśl protestancka i racjonalistyczna. Jej przedstawicielom zależało oczywiście na potępieniu i zapomnieniu wszystkiego, co poprzedzało Lutra, w tym całej filozofii naukowej. Skądinąd obserwujemy w tym czasie - począwszy od odrodzenia - ciekawe zjawisko, na które zwrócił uwagę Whitehead: “geniusz - powiada - wywędrował do fizyki”. W filozofii zostali (w przeciwieństwie do starożytności i średniowiecza) tylko ludzie drugiej klasy. Stąd jej upadek.

Patrz: logika, metafizyka, odrodzenie, scholastyka, teoria poznania.

HAWELIZM. Neologizm utworzony z hebrajskiego rzeczownika hawel, tłumaczonego tradycyjnie przez “marność”. Hawelizm oznacza pogląd przypisywany autorowi biblijnego Eklezjastesa, że “marność nad marnościami - wszystko jest marnością”. Nie ma, innymi słowami, na świecie niczego, o co warto by zachodzić, walczyć, do czego należałoby dążyć - co by w ogóle miało jakikolwiek sens. Hawelizm jest zabobonem szeroko rozpowszechnionym w różnych kręgach kulturowych. W skrajnej postaci wyznaje go buddyzm, albo przynajmniej jego postać uchodzącą za pierwotną (Mały Wóz). Ale i wśród chrześcijan wielu przyznawało się i nadal przyznaje się do tego zabobonu.

Że to jest zabobon, łatwo wykazać przez prostą analizę pojęcia owej marności. Taka analiza pokazuje mianowicie, że w hawelizmie chodzi o bezwzględne, a przy tym wiecznie trwające szczęście i że wszystko, co tego absolutnego i wiecznego szczęścia nie daje, nie zasługuje jego zdaniem na uwagę, jest “marnością”. A to jest przecież oczywisty fałsz. Weźmy na przykład przypadek człowieka, który cierpi na silny ból zębów. Wydaje się jasnym, że usunięcie tego bólu jest dla niego czymś bardzo ważnym, bardzo godnym zachodu, starań i wysiłków - i to mimo, że ono nie da mu stuprocentowego i wiecznie trwającego szczęścia. Podobnie jak w zawodach sportowych. Zawodnik uważa zwycięstwo w turnieju za coś nader ważnego dla siebie, dąży do niego całą siłą woli - aczkolwiek i on wie, że zwycięstwo nie da mu owego bezwzględnego i wiecznego szczęścia, o którym marzą haweliści.

Tak więc hawelizm jest ideałem, którego nie można urzeczywistnić. Nawet samo dążenie do takiego ideału pociąga za sobą złowrogie skutki, bo pozbawia człowieka owych częściowych i przemijających zadowoleń, na których zdaje się polegać jedyne szczęście dla nas na tym świecie.

Patrz: etyka.

GURU. Indyjskie wyrażenie, odpowiadające mniej więcej polskiemu “mistrz”. Są dwa rodzaje guru i dwa związane z tym zabobony. Jeden, to guru w ścisłym słowa znaczeniu, czyli czarodziej kierujący sektą; drugi to filozof przeszłości, którego późniejsi filozofowie, należący do jego “szkoły” uważają za bezwzględny autorytet. Różnica między tymi dwoma zabobonami polega na tym, że pierwszy guru, sekciarski, jest dla jego wyznawców nieprawym połączeniem autorytetu epistemicznego i deontycznego, a nawet autorytetem powszechnym (p. autorytet). Natomiast guru filozoficzny jest tylko autorytetem epistemicznym (tamże). O pierwszym rodzaju zabobonu mowa pod hasłem sekty. Tu pokrótce o drugim. Wyznawcy tego zabobonu obierają sobie za mistrza i przewodnika jakiegoś filozofa przeszłości, np. św. Tomasza, Kanta, Marksa, czy jeszcze innego. Ich stosunek do niego polega na tym, że: 1. wszystko co guru powiedział, albo niemal wszystko, uważają z góry za prawdziwe; 2. przy każdej sposobności powołują się na niego; tak np. jeden z moich znajomych filozofów mówił “To samo nie może równocześnie być i nie być, jak wiemy od Spinozy” - jak gdyby zdrowy ludzki rozsądek na to nie wystarczał; 3. ich praca filozoficzna polega w gruncie rzeczy na komentowaniu owego guru. Zwykli także z dumą podkreślać, że są x-istami (tomistami, szkotystami, kantystami, heglistami, marksistami itp.).

Postawa takiego x-isty jest w tym sensie zabobonna, że jest oczywiście niegodna filozofa, a przecież zajmowana przez ludzi, którzy nazywają się “filozofami”. Prawdziwy filozof nie jest i nie może być żadnym x-istą, nie może znać żadnego guru. Wolno mu co prawda stwierdzać, że jego postawa zgadza się, jeśli chodzi o rzeczy zasadnicze, z postawą takiego czy innego myśliciela przeszłości - ale nie wolno mu uznawać za prawdę wszystkich powiedzeń guru, powoływać się bezustannie na niego jednego, ograniczać się do komentowania guru. Jest też nieładnie, żeby nie powiedzieć szpetnie, kiedy on się x-istą nazywa.

Patrz: autorytet, filozofia chrześcijańska, marksizm, sekty.

HERMENEUTYKA. Uczeni historycy i filozofowie używali od dawna racjonalnej metody zwanej hermeneutyką; polegała ona na rozpatrywaniu i tłumaczeniu tekstów w ramach współczesnej im literatury i wypadków. Ale od czasów niemieckiego filozofa Dilthey’a nazwano hermeneutyką coś całkiem innego, a mianowicie nie racjonalną, ale irracjonalną metodę, mającą służyć tzw. Verstehen, tj. wczuwaniu się historyka. Dilthey twierdził nawet, że jego praca badawcza polega na “ruchu życia do życia” - i temu “ruchowi” ma nowoczesna hermeneutyką służyć.

W owym znaczeniu hermeneutyką jest zabobonem, na równi z owym diltheyowskim Verstehen. Bo, po pierwsze, twierdzenie, że historycy i filozofowie posługują się jakimś “wczuwaniem się” jest najzupełniej gołosłowne: ktokolwiek zada sobie trud zbadania, jak ci uczeni rozumują, przekona się łatwo, że chodzi praktycznie zawsze o postępowanie racjonalne. Zbiera się dokumenty, poddaje teksty krytyce tekstualnej, tłumaczy na język współczesny, określa czas, w którym zostały zredagowane i autora, bada się jego wiedzę i prawdomówność, i dopiero w wyniku tych żmudnych, drobiazgowych, a zawsze czysto racjonalnych zabiegów, dochodzi się do poprawnego zrozumienia dokumentu. Następnie sama myśl o ruchu życia historyka ku życiu człowieka, o którym on pisze, jest zabobonem, bo np. Aleksander Wielki umarł i go nie ma, więc i nie może być żadnego “ruchu” ku jego życiu. Historyk spotyka tylko dokumenty, napisy - a postacie historyczne muszą być na ich podstawie rekonstruowane. Gdy ta praca jest zakończona można się oddawać wczuwaniu - ale to wczuwanie się nie jest metodą badania.

Patrz: intuicja, nauka, rozum.

HUMANIZM. Prawdopodobnie najbardziej rozpowszechniony współcześnie zabobon. Zgodnie z rozpowszechnionymi poglądami wolno być czymkolwiek kto chce, tylko nie wolno nie być humanistą. Humanizm jest wspólnym wierzeniem większości kaznodziei, polityków, filozofów, dziennikarzy i tym podobnych. Kto się do niego nie przyznaje, uchodzi za podłego barbarzyńcę. A jednak humanizm jest kompromitującym zabobonem.

Samo słowo “humanizm” ma kilka znaczeń. To, o które tu chodzi, można określić następująco: każdy człowiek bez wyjątku jest czymś istotnie, zasadniczo różnym od innych stworzeń, w szczególności od zwierząt. Człowiek żyje wprawdzie w przyrodzie, ale do przyrody nie należy. Jest czymś wyniesionym ponad wszystko inne, w wielu wypadkach po prostu czymś świętym. Człowiek to “wielka rzecz” mówi się, przy czym często chodzi o rodzaj bałwochwalstwa.

Istnieją co prawda odmiany tak rozumianego humanizmu, które nie są zabobonami. Takim jest przede wszystkim humanizm intuicyjny, a więc wierzenie, że człowiek jest czymś znakomitym itd., oparte na jakimś bezpośrednim wglądzie we własną istotę. Kto taki przyjemny wgląd w samego siebie ma i rzeczywiście widzi, że jest czymś wyniesionym ponad całą przyrodę, ten ma oczywiście prawo być humanistą. Co prawda taki humanizm wydaje się już dlatego podejrzany, że zbyt schlebia podmiotowi. Gdyby krokodyle mogły filozofować, utworzyłyby zapewne krokodylizm, bo to przecież tak przyjemnie uważać się za coś bardzo wzniosłego. Drugi rodzaj dopuszczalnego humanizmu, to humanizm religijny. Jeśli ktoś wierzy, że Bóg w Swojej niepojętej dla nas mądrości wybrał to szczególnie okrutne zwierzę, jakim jest człowiek, i uczynił go Swoim przyjacielem, ten ma oczywiście prawo przyznawać się do humanizmu.

Ale nikt nie ma prawa powoływać się przy tym na rozum, doświadczenie czy naukę. Bo one wszystkie jednym głosem twierdzą, że człowiek nie jest czymś szczególnym w świecie, ale po prostu częścią przyrody.

Najpierw, żaden z argumentów wysuwanych przez humanistów na rzecz rzekomej zasadniczej wyższości człowieka, nie jest przekonywający w świetle tego, co wiemy. Człowiek jest wprawdzie istotą stosunkowo znacznie bardziej złożoną, a zatem stosunkowo znacznie “wyższą” niż np. pies albo małpa, ale twierdzenie, że on sam posiada pewne cechy obce wszystkim innym istotom, jest gołosłowne. Jako takie wymienia się m.in. mowę, rozum, technikę, kulturę, tzw. ideację (zdolność tworzenia pojęć oderwanych), wreszcie ostatnio trwogę. Mówi się więc, że człowiek i tylko człowiek posiada te cechy, albo niektóre spośród nich. Otóż wiadomo dziś, że to nieprawda i że wiele wyższych zwierząt posiada je także, choć zwykle w stopniu niższym niż my.

Aby zacząć od mowy, nieprawdą jest, by zwierzęta były nieme. Mają swoją własną mowę, której część jest nawet nabyta przez wychowanie, np. pewne ptaki uczą się od rodziców pewnego rodzaju śpiewów, za pomocą których porozumiewają się ze sobą. Naukowcy potrafili już zredagować prawdziwe słowniki mowy niektórych zwierząt, obejmujące czasem do paruset znaków. Prawda, że są to mowy biedniejsze od naszych, ale twierdzić, że wyższe zwierzęta nie mają w ogóle mowy, może tylko ktoś, kto niczego nie wie o tej dziedzinie.

Podobnie jest z rozumem. Raz jeszcze, rozum psów czy słoni jest na pewno niższy od ludzkiego, ale jakiś rozum te bydlęta przecież mają, potrafią rozumować w pewien sposób, przystosowywać środki do celów itd. Wyniki przeprowadzonych ostatnio w tej dziedzinie badań są najzupełniej jasne: przynajmniej wyższe zwierzęta nie są wcale pozbawione rozumu.

Co za tym idzie, nie są także pozbawione techniki. Małpa używa kija, aby strącić banany, a niektóre ptaki łamią skorupę jaj za pomocą kamienia przyniesionego w dziobie. Bobry budują dość skomplikowane sztuczne tamy. Jakąś prostą, prymitywną technikę, ale przecież technikę spotykamy więc także u zwierząt. Nie jest ona zatem wyłącznie właściwością człowieka.

To samo wypada powiedzieć o kulturze. Nie tylko ludzie ale i ptaki umieją śpiewać, wiele zwierząt tańczy w sposób złożony. Niektórzy uczeni twierdzą nawet, że u pewnych termitów spotkali coś, co bardzo wygląda na obrzędy religijne. Innymi słowami spotykamy jakieś zaczątki kultury także u zwierząt. A jeśli chodzi o moralność, to ludzie mogliby się często od zwierząt uczyć. Kiedy filozof angielski Hobbes powiedział, że człowiek człowiekowi wilkiem, zauważono słusznie, że jest to obelga dla wilków - jako że żaden wilk nie jest nigdy dla drugiego wilka tak okrutny, jak ludzie są często źli wobec innych ludzi.

To samo wreszcie da się powiedzieć i o ideacji i o trwodze. Po prostu nie ma najmniejszego dowodu na to, że zwierzęta ich nie znają.

Tak więc wszystkie argumenty wysuwane na rzecz rzekomo zasadniczej różnicy między człowiekiem a zwierzętami są niesprawne i nieprzekonywające.

Zarazem istnieje szereg racji, które każą myśleć, że nie ma żadnej zasadniczej różnicy między ludźmi a wyższymi zwierzętami. Stwierdzamy więc najpierw, że człowiek i pod względem budowy, i jeśli chodzi o zachowanie należy do świata zwierzęcego. Posiada np. ręce i nogi, wątrobę, mózg itd. Posiada także instynkty stadne, samozachowawcze, płciowe i tym podobne. Zachowanie człowieka jest wprawdzie nieraz znacznie bardziej złożone, bardziej wyrafinowane niż zachowanie zwierząt, ale w zasadzie chodzi o to samo. Wystarczy przypatrzeć się bliżej, powiedzmy, urzędnikowi bankowemu, który rano wstaje, przeciąga się, myje, je śniadanie i idzie do pracy (na polowanie), aby zrozumieć, że chodzi w zasadzie o coś bardzo podobnego do zachowania się, powiedzmy, dzikiego psa czy hieny.

To jedno. Po drugie dzisiejsza biologia uczy, że człowiek nie pochodzi wprawdzie od małpy, jak dawniej sądzono, ale przecież od jakiegoś zwierzęcia, że rozwinął się, osiągnął obecny poziom przez długą ewolucję. Teoria ewolucji jest dziś tak dobrze uzasadniona, że niepodobna rozumnie ją odrzucić.

Wreszcie, po trzecie, astronomia uczy nas, że świat jest nieprawdopodobnie wielki. W samej naszej mgławicy (drodze mlecznej) mają być miliardy gwiazd, a mgławic jest przecież wiele być może miliardy. Otóż wśród owych miliardów słońc na pewno jest wiele takich, które posiadają planety, jak nasze słońce; wiemy to z obserwacji, jeśli chodzi o parę gwiazd nam najbliższych. Wobec tego ogromu jest w najwyższym stopniu prawdopodobne, że życie, a z nim i coś w rodzaju człowieka, istnieje także, i to w wielu wypadkach, gdzie indziej we wszechświecie. Twierdzić wobec tego, że człowiek, mieszkaniec owego pyłku kosmicznego, jakim jest Ziemia, i on tylko jest czymś wyjątkowym, wydaje się niemal niedorzecznością.

Tak więc humanizm “naukowy” to tyle, co żelazne drewno albo kwadratowe koło. Cała nauka przemawia jednym głosem nie za, ale przeciw temu zabobonowi.

A kiedy pytamy, skąd pochodzi i dlaczego zyskał sobie dzisiaj tylu zwolenników, odpowiedź brzmi, że powodem jest szukanie przez ludzi czegoś, co mogliby uważać za święte i godne uwielbienia. Człowiek wygląda na zwierzę potrzebujące jakiejś religii. Skoro więc nie wierzy w Boga, zaczyna sobie tworzyć bożka w postaci Człowieka pisanego przez wielkie “C”, staje się humanistą. Ale to już jest całkiem oczywiste bałwochwalstwo.